Najgorsze jest to przekonanie, ze cos we mnie chce udowodnic, ze rzeczy sa niemozliwe, ze nie, ze nie ma co sie trudzic, bo i tak wszystko jest tak zagmatwane, ze nie da sie dojsc do rozwiazania, ze zawsze sie znajdzie cos co nie pasuje i to przekresla cala sprawe. To przekonanie ta tendencja mnie zniewala i pralizuje i nie ma sily juz na nic. Ostatnim podrygiem postanawiam sie jednak zbuntowac i stawiam na swoim, i tylko zyje w takiej formie odskocznego buntu. Inaczej maligna i bagno zwatpienia i beznadzieji na pawde, milosc, zycie, czystosc. Czym jest ta tendencja do niewiary w cokolwiek czego sie nie widzi jak na dloni (czyli gdy juz wiara jest niepotrzebna po prostu bo zaprzeczenie czemus co fizycznie istnieje to nie niewiara, co pomylenie polaczone z upartoscia). Czy to jakis zly duch? czy to jakies sytemy (o)blednych kol . Jak stad wyjsc, zeby to znowu nie byl bunt, skok i upadek.
Dodaj komentarz